Kanapki z ciszą
Gosia Zielaskiewicz
3 min read
– Robię sobie kanapkę, chcesz też? – zawołał z kuchni i słyszałam, jak w międzyczasie wyjmuje deskę do krojenia i nóż. Pewnie ten z pomarańczową rączką, wszystko nim zawsze kroi, chleb, potem smaruje go masłem i tym samym nożem pomidor i szczypiorek.
– Chcę! – odkrzyknęłam. Dałam sobie jeszcze 5 sekund w myślach, zanim zmotywowałam organizm do wstania z kanapy. Czeka praca, czeka podróż metrem, czeka wieczorny jogging... Raz, dwa...
– A z czym?
Trzy, cztery, pięć. Kołdra na bok, nogi na prawo, wstać. Najbardziej marzyłam o kanapkach z ciszą. Takie robiła tylko moja prababcia i od dawna już ich nie jadłam. Kanapki z ciszą, z zapachem wilgotnej ziemi dookoła domu, wikliną ze starej ogrodowej ławki, cisnącą w kość ogonową, herbatą z dwoma łyżeczkami cukru, z garścią śliwek z własnego drzewa na deser, ze szczyptą przygody machającą do mnie z ogrodu naprzeciwko i żabą skaczącą po trawie metr od moich stóp. O, nadal widać ślad po komarze na ścianie.
– Z czym te kanapki chcesz?! – Pewnie myślał, że go nie słyszałam.
– Obojętnie, takie same jak ty! – odkrzyknęłam. Później spróbuję domyć ten ślad jeszcze raz.
Ruszyłam w stronę łazienki, żeby wypełnić poranny rytuał. Toaleta, prysznic, balsam aloesowy, serum z kwasem hialuronowym, żeby nawilżyć cerę, potem z witaminą C, żeby rozjaśnić, potem krem z wysokim filtrem, żeby zabezpieczyć. Za drzwiami od łazienki czekały na mnie na półce bielizna, spodnie i koszula. Znajomymi ruchami moje ręce zaczęły ubierać moje ciało, a moja głowa spoglądała w stronę okien, żeby zorientować się w pogodzie.
– Zjemy na balkonie? – Wszedł do pokoju. Zatrzymał się na środku z tacą wypełnioną po brzegi kanapkami. Poukładał je nierówno, jedna na drugiej, więc chleb od spodu będzie namoknięty sokiem z pomidorów. Masło obsmarowane byle jak, raz więcej, raz mniej, na to ser, plastry za duże, wystające za skórki niektórych kanapek, a te, które robił na końcu, są uboższe, bo tylko po pół plasterka, pewnie sera zabrakło. Pomidor poszarpany i bez wykrojonego środka.
– No możemy, chyba ciepło dzisiaj – odpowiedziałam, a on pokiwał głową i ruszył w stronę balkonu. Odprowadziłam go wzrokiem.
Ręce dopięły ostatni guzik mojej koszuli. Obróciłam się jeszcze, żeby zerknąć na panią, która odbijała się w lustrze. Cygaretki leżą dobrze, koszula także. Makijaż zrobię sobie po śniadaniu. Kierunek balkon.
Czekał tam z nogami na stole, tacą na brzuchu i okruchami, które już zdążyły opaść mu na koszulkę. Miał półprzymknięte powieki, ciekawe, czy to pozwalało mu lepiej poczuć smak śniadania. Dosiadłam się i sięgnęłam po największą kanapkę, tę z wystającym serem, dupką od pomidora, masłem wychodzącym przez serowe dziury. Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, bo zazwyczaj wybierałam te małe, ale dzisiaj był inny dzień, tylko nie umiałam jeszcze powiedzieć dlaczego. Włożyłam do ust ogromny kęs i musiałam siorbnąć, żeby pomidorowy sok nie pociekł mi po brodzie i szyi. Nie pomogło do końca, poleciało na koszule i spodnie. Nie odrywał ode mnie wzroku.
– No co? – zapytałam, choć miałam pełne usta. Nie wypada mówić z pełnymi ustami.
Zawahał się.
– Ciuchy sobie poplamiłaś... – Nie wiem, czy to była informacja, bo powiedział ją trochę pytająco, trochę bojąco, trochę niedokończenie.
– Wiem. – Chyba nie miałam siły się tłumaczyć.
Przymknęłam powieki, żeby lepiej poczuć ten smak. Tak, to chyba dobra metoda. Ten chleb był z wczoraj, ale nadal pyszny, skórka nie chrupała, ale smakowała skórką, a to przecież najważniejsze. Zdałam sobie sprawę, że w moje uszy wdziera się cisza. Zgasły samochody z ulicy, zgasły tramwaje, zgasły wiertła z budowy nieopodal. Bałam się otworzyć oczy, więc kolejny kęs wzięłam po omacku. Poczułam zapach szczypiorku, pomidora, sera, masła i tej wilgotnej ziemi, której z pewnością nie wydała betonowa dżungla, która otaczała nas z każdej strony. Poczułam ucisk w kości ogonowej. Wiklinowa ławka. Pomyślałam, że to byłby dobry moment, aby popić herbatą, ale nie chciałam otwierać oczu, wspomnienia chyba wypełniły mnie lepiej niż kiedykolwiek, a gdybym otworzyła oczy, wylałyby mi się na bluzkę i spodnie i już nie byłoby co zbierać. Jeszcze jeden kęs. Musiałam popić, musiałam już teraz, bo skórka stała mi w gardle. Cholerna skórko! Zerwałam się i sięgnęłam po herbatę.
– A co ty tak siedzisz z zamkniętymi oczami, nie wyspałaś się czy co? – zapytała. Babcia ze swojego fotela. Zielona żaba wskoczyła na taras i zdawało mi się, że chciała zapytać o to samo.
