Monitoring

Gosia Zielaskiewicz

3 min read

Łazi taka jedna od rana tam po tych krzakach. Myślę sobie, może zgubiła psa czy kota, no ewentualnie chomika, ale czemu tak na tych kolanach? Kto to widział, żeby tak w dzień boży kobita na środku osiedla na czworakach lazła. Przecież to jest porządne osiedle, tu ludzie chodzą, tu dzieci mieszkają. Co to za wymysły!

Śniadanie robiłam, łaziła, wąchała te krzaki, zaglądała.

Kawę piłam, a ta dalej nosem szoruje te jałowce. Długo tam grzebała, bo nisko osadzone. Wtedy pomyślałam, że może nie zwierza szuka, może obrączki albo czego innego, cennego. Ale czemu tam nos gramoli?

Pozmywałam. Patrzę do okna, może już skończyła, może znalazła wreszcie, to co tam jej zaginęło, ale nie, teraz w tujach, łeb nisko, uszu nastawia, wącha.

O. Idzie Sobczakowa, patrzy na nią, przyspiesza, pewnie pomyślała, że świruska jakaś, że lepiej się nie zbliżać. A co, też tak uważam. Komu to przeszkadzało, że ludzie chodzą na nogach, może to jest jakaś feministka albo szatanistka, może to jakaś nowa mistyfikacja, kto to tam wie.

Dzwonię do Bożeny z naprzeciwka. Słuchaj no, widziałaś? Jakaś kobita pod czwórką łazi, tam w tych rabatach, na czworakach, ziemie wącha, krzaki wącha. Bożena wygląda, mówi, że może ona tam coś sadzi, dlatego na kolanach.

– No, ale to, czego tam tą kniupą szoruje, jak kret jakiś? – pytam, a Bożena na to, że może ona sprawdza jakość, czy się nadaje, że może coś tam posadzić zamierza.

No. I tu się lekko poirytowałam. Na naszym osiedlu? Jakieś swoje zielska? Obca taka, przylazła, już się girami rozporządza, już orze w glebie naszej, tam od mojego dziada rabaty kwitną, a ta nam tu będzie swoje chwasty urządzać? Mówię Bożenie, że nie, że ja nie dam ziemi naszej na obce zmarnowanie, jako wieloletnia mieszanka tegoż osiedla mam prawo mieć tu coś do powiedzenia.

Lezę. Laczki wzułam, paltem się okryłam, przed wyjściem szminką usta obrysowałam. Sunę na dół, zamaszyście. Ja jej dam, ja jej pokażę. Na klatce znów się jakiś kot zeszczał, wpuszczają tu te pchlarze i potem śmierdzi. Ale to nie teraz, to potem, pójdę do tego brudasa z parteru i mu nagadam, jeszcze raz wpuści tu jakieś szczurzydło z ulicy, to mu wywinę stąd do bezkońca. Wyłażę przed blok, znów chłopak Walczaków odbija piłkę od ściany, o, od razu się schował, i dobrze, niech zna swoje miejsce, chuligan jeden.

Idę, widzę ją z dala, dupskiem wypięta w moją stronę, ja jej dam tak się dupskiem obnosić, tak wypinać, ladacznica jedna, łajdaczka! Rozpustnica!

Podchodzę.

– Halo! A czego to tam szuka?

Odwraca się, patrzy. Ślepia jakieś takie dzikie, rozbiegane, zerka znowu.

– Czego tam szuka, się pytam?

Chyba dotarło do niej. Rozejrzała się, jakby odpowiedź gdzieś w tych krzakach się pochowała.

– Magii – mówi. – Szukam odrobiny magii.

Jakiej magii, głupia jakaś – myślę sobie. Znachorka? Wróżbitka? Co też ona? Może jeszcze różdżkę do tego i mietłę jaką… Ale nagle zrozumiałam. Maggi!

– To przecież od razu mogła pani mówić. Co pani myśli, że u nas bieda jakaś, że nie mamy Maggi? Proszę bardzo, czy Winiary, czy Knorra... Zresztą tu jest sklep nieopodal, to czego w tych krzakach grzebała, jak knur jaki?

Spojrzała na mnie olśniona nagłą sytuacją.

– Magii — mówi znowu. – Naturalnej magii.

Aaaa – pomyślałam. To jakaś ekolożka, naturalnej by chciała. Pewno myślała, że może tu jakiś lubczyk rośnie i natka. Naturalna.

– Takich wymysłów to my tutaj nie mamy – mówię. – Ja rozumiem normalne maggi, w butelce, a nie tam jakieś ekologiczne zamienniki...

Odwróciłam się od niej czym prędzej i zawróciłam do domu. Czego to nie wymyślą, naturalne maggi. I co jeszcze, może w ogóle najlepiej wegetariańskie schabowe, psy zamiast dzieci i mydło w kostce?